NFL
Miał zakończyć wojnę, a tu takie wieści. To porażka Trumpa
Miał to być mistrzowski ruch dyplomatyczny i dowód na skuteczność amerykańskiej presji. Zaledwie kilka tygodni po tym, jak Donald Trump z dumą ogłosił sukces mediacyjny między Tajlandią a Kambodżą, region znów stanął w płomieniach. Zamiast obiecanego pokoju, na pograniczu spadają bomby, a porozumienie, które prezydent USA firmował własnym nazwiskiem, legło w gruzach na oczach całego świata.
Od słów do bomb. Bangkok przechodzi do ofensywy
Eskalacja konfliktu nastąpiła błyskawicznie. W poniedziałek tajlandzkie lotnictwo przeprowadziło zmasowane ataki na infrastrukturę wojskową sąsiada. Decyzja ta zapadła krótko po tym, jak premier Tajlandii Anutin Charnvirakul oświadczył, że choć jego kraj jest przeciwny przemocy, armia nie zawaha się podjąć „niezbędnych działań” w celu obrony suwerenności.
Odwet z powietrza i wzajemne oskarżenia
Sytuacja na granicy wymknęła się spod kontroli. Rzecznik tajlandzkiej armii, generał Winthai Suvaree, poinformował, że naloty były bezpośrednim odwetem za wcześniejszy atak artyleryjski na bazę Anupong, w którym zginął tajlandzki żołnierz, a w starciach rannych zostało siedmiu kolejnych.
– Celem były stanowiska w rejonie przełęczy Chong An Ma, ponieważ stamtąd użyto artylerii i moździerzy do ataku na naszą bazę – tłumaczył generał.
Wersja ta spotkała się z ostrym sprzeciwem Phnom Penh. Ministerstwo obrony Kambodży twierdzi, że tajlandzkie uderzenie nastąpiło o świcie po serii prowokacji i zapewnia, że ich oddziały nie odpowiedziały ogniem. Niezależnie od tego, kto oddał pierwszy strzał, wynik jest jeden: otwarte działania wojenne powróciły.