NFL
“To »ale« zostanie z nami już na zawsze”

Ich śmierć wstrząsnęła Polską i zostawiła wiele niedomówień. “Aż boję się to powiedzieć”
Na nagraniach było przecież słychać, jak Tomek mamrocze. Wystarczyłoby, że partner dałby mu łyka czegoś do picia. Ale ten partner zarazem ratował samego siebie. To “ale” zostanie z nami już na zawsze — mówi w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet Krzysztof Tarasewicz. Doświadczony wspinacz brał udział w wyprawie poszukiwawczej ciał Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego, którzy zginęli w 2013 r. podczas schodzenia z Broad Peak. Tarasewicz ocenia, co było kluczowym momentem tragedii i w jaki sposób można było jej uniknąć. Opowiada także o przejmującym wyznaniu pakistańskiego tragarza, który samotnie wyruszył na poszukiwania Berbeki.
5 marca 2013 r. przeszedł do historii himalaizmu. Broad Peak (8051 m n.p.m.) po raz pierwszy w historii został zdobyty zimą. Dokonał tego polski zespół w składzie: Maciej Berbeka, Adam Bielecki, Tomasz Kowalski i Artur Małek. Z tego względu przypominamy tekst z 2023 r.
Z Karakorum już nigdy nie wrócili Berbeka i Kowalski. 8 marca 2013 r. kierownik wyprawy Krzysztof Wielicki uznał ich za zmarłych
Powołano specjalną komisję, która zbadała okoliczności tragedii. Na podstawie jej prac powstał raport, który krytycznie ocenił postawę Bieleckiego i Małka. Uznano, że nadali własne tempo i zostawili partnerów bez kontaktu wzrokowego, co kłóci się z zasadami etyki w górach. Wytknięto także godzinę rozpoczęcia ataku szczytowego, za którą lobbował Berbeka
Zapytaliśmy o te kwestie Krzysztofa Tarasewicza, który brał udział w wyprawie poszukiwawczej ciał Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego
Zwłok Berbeki nie udało się odnaleźć, w przeciwieństwie do Kowalskiego. Leżały one na najczęściej uczęszczanej trasie na Broad Peak. — Każdy wchodzący tą drogą musiał po nich przejść — przyznaje Tarasewicz
Doświadczony wspinacz opowiada o tym, co było kluczowym momentem podczas zejścia z Broad Peak, w trakcie którego zginęli Berbeka i Kowalski. Według niego tej tragedii można było uniknąć. — Tak dużo nie trzeba było — zaznacza Tarasewicz
Dariusz Dobek: Postronna osoba może sobie w ogóle wyobrazić, jak to jest własnoręcznie kogoś pochować? Pan został do tego zmuszony w 1991 r. z Anną Bruzdowicz pod Trisulem.
Krzysztof Tarasewicz: To przerażające przeżycie. No po prostu brak słów. Razem z Waldkiem Soroką, Michałem Kochańczykiem i Jankiem Turowieckim całą noc próbowaliśmy przywrócić Anię do jakiejś normalności. Niestety nad ranem zmarła… Lekarz stwierdził poprzez walkie-talkie ewidentny zgon. Pochowaliśmy ją w śpiworze, w jednej ze szczelin.
Straszna sprawa. Choć minęło już ponad 30 lat, ja o Ani nie zapomniałem. Bardzo często o niej myślę. Jej zdjęcie ciągle mam przypięte. To była świetna dziewczyna, pianistka z Gdańska. Jej śmierć i pochówek wpłynął na całe moje życie.